PlaybackJunkie8 Przyjaciel Zagrody
Nick w grze : Julis Liczba postów : 1483 Dołączył : 07/12/2012
| Temat: Pisanina Sob Sie 23, 2014 4:08 pm | |
| Ogółem: Piszę od trochę ponad dwóch lat (prawdopodobnie zaczęłam w marcu 2012 roku, heh), chociaż do niedawna moje pisanie wyglądało tak, że pisałam coś raz na ruski rok. Żeby być dokładnym - prawdopodobnie od 25 maja tego roku zamierzałam pisać regularnie - jedna miniaturka/drabble dziennie. I cóż, dawałam sobie radę do 28 czerwca, od tamtego czasu napisałam ledwo dwa stwory. ._. A wena zniknęła. Piszę głównie one-shoty (inaczej - miniaturki, jednorozdziałowce), bo z moim słomianym zapałem nie wychodzą mi nawet dwa-cztery rozdziały. :') Tematyka jest różna, ale przede wszystkim są to fanfiction. Dokładniej - Shingeki no Kyojin. I tak, czekam na krytykę, bo głaskanie po głowie może i jest przyjemne, ale tylko krytyka czegoś uczy - a ja chciałabym wiedzieć więcej. :3 Ostrzeżenia: niektóre miniaturki są naprawdę stare, inne są serio krótkie (bo nie potrafię pisać dłuższych); nie mają zbyt zawiłej fabuły, czasami są to raczej luźne akcje; większość ma wątek homoseksualny; prawie wszystkie są dosyć dobijające łzawe, dodatkowo czasami piszę o rzeczach, o których nie mam pojęcia (przykładowo - śpiączka w The Litany). Oznaczenia: (M) - miniaturka; (D) - drabble, (NFF) - niefanfik, (SNK) - fanfik z Shingeki no Kyojin, (AC) - fanfik z Assassin's Creed. - So Long & Goodnight (NFF) (M):
Nie pamiętałam swojego snu, wiedziałam tylko, że obudziło mnie chrupanie i szarpanie... Potem usłyszałam lekki huk i poczułam mocniejszy wstrząs. Podejrzewałam, że nie do końca się wybudziłam, więc ruszyłam palcami od ręki... Byłam cała zesztywniała, łóżko było cholernie twarde. Nie zważając na to chciałam spać dalej, ale nagle zauważyłam, że było tutaj zbyt duszno. O wiele gorzej się oddychało niż zazwyczaj w moim pokoju. Mój oddech stał się cięższy. Coś było nie tak. Otworzyłam oczy, ale i tak nic nie widziałam. Było ciemno, tak ciemno, że nie widziałam sufitu nad sobą. Chciałam podnieść rękę do góry, żeby nią poruszyć w przestrzeni nad sobą. Ramię może i się podniosło, ale napotkało twardą przeszkodę. Spróbowałam jeszcze raz, nie chcąc wierzyć w to, co podpowiadały mi myśli. Ręka znów napotkała coś twardego, ale tym razem jej nie opuściłam, tylko dotknęłam tego. Było wyłożone jakimś materiałem, miłym w dotyku. Zacisnęłam powieki, dysząc. W tym samym czasie na sufit nade mną coś zaczęło sypać. Raz za razem, dźwięk stawał się coraz bardziej głuchy, odgłos śpiewających ptaków zanikł. Przełknęłam ślinę, nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Otworzyłam oczy znów i starałam się uspokoić na tyle, by zobaczyć, co jest nade mną. ...To ten sam materiał. Całe pudełko było tym wyłożone. Poruszyłam zdrętwiałymi nogami, a ubranie, które na sobie miałam zaczęło mnie uwierać. Było niewygodne. Podniosłam drugą rękę, a z dłoni wyleciał mi różaniec i róża. Na widok symbolicznych korali zaczęłam kopać w wieko trumny. Starałam się krzyczeć, ale mała ilość tlenu, która niedługo się zużyje, dała mi się we znaki. Z wizją niedalekiej śmierci, zbliżającej się z każdą sekundą moje oczy zaszły łzami. Wypłynęły po chwili, a ja dusiłam się nimi i dwutlenkiem węgla. Nie chcę tak skończyć.
- Figuring You Out (NFF) (M):
Twój uśmiech, a raczej - uśmiechy. Znam je wszystkie. Od tych wymuszonych lub pocieszających, przez nerwowe aż do tych prawdziwych. Potrafię je łatwo rozróżnić; miałem okazję zobaczyć każdy i wiem, w jakich okolicznościach ich używasz. Twój głos. Wszystkie jego tony, każda głośność, pamiętam nawet jego brzmienie, gdy miałeś chrypę... Wiem, kiedy krzykniesz, kiedy powiesz coś łagodnie, a kiedy będziesz mówił podniesionym, zdenerwowanym tonem. Twoje oczy. Umiem zgadnąć, czy w danej chwili jesteś obojętny, szczęśliwy, smutny czy wściekły, nawet, jeśli okazujesz te emocje tylko wzrokiem. Zawsze wiem, co się z tobą dzieje; potrafię czytać z twoich oczu jak z książki. Twoje ruchy. Czuję, kiedy lepiej się do ciebie nie zbliżać, a kiedy mnie potrzebujesz. Rozumiem, kiedy mogę żartować, a kiedy mam się nie odzywać. Może nie wiesz, ale twoje zachowanie i mowa twojego ciała jest wymowna... Przynajmniej na tyle, bym zdołał się tego wszystkiego nauczyć. Wiesz, rozgryzienie ciebie nie było trudne.
- Requiescat in Pace (AC) (M):
Walka na dole trwała już zbyt długo. Gdyby wiedział, że tylu strażników się tutaj zejdzie, nie wezwałby do pomocy swoich rekrutów. Wiedział, że nie mają zbyt wielu szans, by poradzić sobie z tyloma przeciwnikami; szczególnie, kiedy wielu z nich było ciężkozbrojnymi. A on sam niewiele mógł zrobić - straże od razu rozpoznają kogoś, o kim tyle mówi się w Rzymie, jakby sam fakt, że wszędzie wiszą afisze nie był wystarczający. Bractwo było pomocne, kiedy chodziło o cichsze misje; nikt nie spodziewał się po nich zbyt wiele, a co dopiero zamachu na jedną z wielu wież Borgiów. Gdyby chociaż jeden strażnik czy łucznik zorientował się, że jest tutaj ten Asasyn, kapitan tego strzeżonego terenu najpewniej schowałby się w swoim biurze, do którego cholernie trudno się dostać. Cała ich ciężka praca poszłaby na marne. Kucał na dachu, strzelając z kuszy do najcięższych wrogów. Starał się po cichu odciążyć swoich popleczników, chociaż rozpatrywał opcję zawalenia misji odbicia wieży na rzecz swojego Bractwa... Prychnął pod nosem. Misja, choć ważna, zawsze będzie mniej ważna od jego rekrutów, to oczywiste. Ale wciąż miał nadzieję, że młodzi Asasyni sobie jednak poradzą, chociaż nie wyglądało na to, żeby tak miało się stać. Wycelował kolejny bełt w jednego z ciężkozbrojnych i strzelił, gdy ten zamachnął się toporem na jedną z najlepszych w jego Zakonie. Wymamrotał pod nosem kilka przekleństw pod jego adresem. Zauważył, że jeden z łuczników zeskakuje z dachu. Odłożył kuszę szybko obok siebie, złapał za jeden z kilku noży do rzucania i szybko wycelował. Łucznik padł od jednego trafienia. Chwila nieuwagi, a jeden z nowych już konfrontował się z dwoma ciężkozbrojnymi i paroma zwinnymi strażnikami. Zaklął, podniósł znów kuszę i chciał sięgnąć po kolejny bełt, kiedy zorientował się, że nie ma już żadnego. Odrzucił kuszę w bok, wstał i wycelował do ciężkozbrojnego z pistoletu. Strażnik cały czas był w ruchu; pierwszy strzał chybił, za to drugi, wycelowany w jednego ze zwinnych zadziałał. Huk i niespodziewana śmierć tuż obok sprawiły, że drugi brutal rozejrzał się dookoła, a to dało możliwość lepszego wycelowania. Kolejny, celny strzał. Ciężkozbrojny zachwiał się i pociągnął za sobą zwykłego strażnika, który po chwili został trafiony nożem w kark. Od pomagania rekrutom oderwał go niecelny strzał skierowany w jego stronę. Strzała odbiła się o dach, tuż za nim. Szybko podniósł kuszę i zahaczył ją o pas na plecach. Odwrócił się w stronę, z której najprawdopodobniej pochodził strzał. - Ezio Auditore da Fire-! - Urwany krzyk był na tyle głośny, by walczący na dole mogli go usłyszeć. Zaraz po nim z dachu spadł łucznik z dwoma nożami wbitymi w klatkę piersiową. Kilku szybszych strażników ruszyło w stronę wieży, by poinformować swojego dowódcę. Ezio zaklął pod nosem. Nie miał po co ich ścigać; on, jego ciężka zbroja i jeszcze cięższe uzbrojenie, a oni - lekkie napierśniki, hełmy i niemalże brak broni. Nie zdążyłby ich dogonić, co więcej, po drodze ściągnąłby uwagę innych strażników i łuczników. Poza tym, zostawianie rekrutów sam na sam z tyloma wrogami było prawie równe z wysłaniem ich na śmierć. Zdawał sobie sprawę, że nie byli jeszcze zbyt dobrze wyszkoleni, więc zamiast rzucać się w stronę wieży, zeskoczył na dwóch strażników z dachu, wbijając oba ukryte ostrza w ich karki. Podejrzewał, że po tym, jak straże dobiegną do kapitana, najprawdopodobniej zjawi się tutaj więcej ciężkozbrojnych, a jemu samemu brakowało i naboi, i bełtów; noże wyrządzają brutalom niewiele szkód. Musiał jak najszybciej uporać się z obecnymi tutaj strażnikami i zarządzić swojemu Bractwu odwrót, zanim którykolwiek rekrut umrze. Widział co najmniej trzech ciężko rannych. Po tym jak uporał się z kolejnymi przeciwnikami, odciążył tych w najgorszych sytuacjach, zachodząc wrogów od tyłu ze sztyletem. Zostawało coraz mniej czasu. Za chwilę zjawią się tutaj ciężkozbrojni i kolejni łucznicy. Podniósł leżący niedaleko topór, który nie tak dawno należał do brutala. Zamachnął się i zwalił z nóg zwinnego strażnika. Widział panikę w jego oczach, zanim rozłupał mu głowę. Odetchnął ciężko. Kolejny raz w ciągu ostatnich dni żałował, że okoliczności zmusiły go do zostania Asasynem. Nienawidził zabijać, jednak wiedział, że często jest to koniecznością... Tak, jak w tych sytuacjach. Albo straże, albo on i jego rekruci. Wybór był oczywisty. Zrobił unik i kopnął w brzuch wroga. Wbił topór w jego plecy i, nie zastanawiając się długo, ruszył na kolejnego. Choć wiedział, że Bractwo było mu potrzebne, nienawidził siebie za to, że werbował rekrutów, którzy kiedyś mieli normalne życie, jak on. Borgia i jego podwładni sprawili, że musieli porzucić tamto życie - zupełnie, jak było w jego sytuacji. Jednak oni mieli wybór. A Ezio namawiał ich, by zemścili się za cokolwiek, co wyrządzili im strażnicy. Czuł się odpowiedzialny za każde ich wahanie na misjach takich, jak ta, za każde ich wyrzuty sumienia przy zabijaniu kolejnych - nie oszukujmy się - ludzi, za każdą śmierć, która spotkała jego Zakon. Czasami starał się podejmować ten temat przy swoich pomocnikach, jednak brakowało mu odwagi. Czuł, że niektórzy czasami mają dosyć. Dość walki, dość zabijania, dość Ezia, który wpajał im coraz więcej technik zabijania, dawał więcej śmiercionośnych broni i wysyłał ich na zlecenia. Wyrzucił z głowy zbędne rozmyślania i skupił się na tym, co jest teraz. Stanął między strażnikiem, a rekrutem i zaatakował przeciwnika sztyletem, zadając mu kilka poważnych ran. Młody Asasyn szybko rzucił się do pomocy innemu. Ezio uporał się z dwoma nieuzbrojonymi łucznikami. Jeden z nich prosił o litość, a kiedy Auditore chwilowo się zawahał, podniósł z ziemi sztylet, którego jednak nie zdążył użyć. Śmierć go wyprzedziła. Odetchnął ciężko, chowając ukryte ostrza. Rozejrzał się po polu walki; ostatni rekrut zniknął za dachem. Sam po chwili również wspiąłby się na dach, gdyby nie zauważył w ciemności nocy kobiety, leżącej pod ścianą. Podbiegł do niej, zapominając o tym, że za niedługą chwilę zjawią się tutaj kolejne straże. Kucnął przy ciele. Tak bardzo znana mu rekrutka, jedna z najlepszych, leżała martwa. Poczuł wściekłość na siebie, wymieszaną z gorzką bezradnością. W milczeniu przypatrywał się jej nieruchomym oczom. Była tak młoda, tak cholernie młoda. Zbyt młoda. - Requiescat in pace - powiedział cicho. Delikatnym ruchem zamknął jej oczy. A przecież mogła żyć... Wsunął ręce pod jej kolana i plecy, mając zamiar wynieść ją poza teren strzeżony, zwołać Bractwo i dać jej zasłużony pochówek. Jednak w tym samym momencie usłyszał głośne kroki i metaliczny dźwięk zbroi. Wrócił do rzeczywistości. Zdrowy rozsądek nakazał mu zostawić ciało kobiety i uciekać. Wiedział przecież, że rany i osłabienie nie pozwolą mu skonfrontować się z jeszcze większą liczbą strażników. - Jest tutaj! Z zamiarem powrotu po kilku godzinach, gdy sytuacja się uspokoi, szybko wspiął się na pobliski budynek. Zagwizdał na najbliżej stojącego konia. Zeskoczył z dachu na łąkę, a później pobiegł w stronę zwierzęcia, czując oddechy straży na swoim karku. Szybko wskoczył na grzbiet wierzchowca i uderzył go łydkami w boki. Pogalopował daleko przed siebie. Kiedy zgubił pościg, zadyszany koń zwolnił do stępu. Łapiąc oddech, Ezio klął w myślach. Kolejna, bezsensowna śmierć. Gdyby tylko udało mu się doprowadzić misję do skutku... Nie byłaby aż tak bezsensowna. A teraz, kolejny martwy rekrut i kolejna misja, zakończona niepowodzeniem. Przyśpieszył koniem do kłusa i skierował się w stronę koszar. Obiecał sobie, że pójdzie do medyka, odpocznie u Bartolomeo i wróci po ciało Asasynki. Nad ranem ruszył w stronę wieży. By zakraść się na pole walki, musiał zabić aż trzech łuczników, a kiedy tam się dostał, plac był pusty. Ziemia może i była zbroczona krwią, ale nie był już żadnych ciał. Wszystko znikło.
- Bet (SNK) (D):
Zrobiłam w swoim życiu wiele głupich rzeczy. Skoczyłam z czubku drzewa, chodziłam po dachu, weszłam na pastwisko z bykami... To namiastka wszystkiego, do tego są to jedne z tych lżejszych głupot. Ale to, co zrobiłam teraz, było szczególnie idiotyczne. Zakład jak zakład, byłam pewna, że wygram, a jednak przegrałam; moją karą było zrobienie czegoś, czego pewnie będę żałować. - Petra - zaczął Erd - przegrałaś. Dalej, idź to zrobić. - Zakład to zakład - odezwał się Auruo. - Ani mi się śni to zrobić! - krzyknęłam. - My mieliśmy gorsze zadania i daliśmy radę - warknął Gunther. - Albo to zrobisz, albo damy ci trudniejsze zadanie. Byłam pewna, że nie ma gorszego zadania. Zagrać w pocky z kapralem?... Chyba ich coś boli. Westchnęłam; miałam nadzieję, że miał dzisiaj dobry humor albo zorientuje się, o co chodzi. Gunther rzucił mi paczkę paluszków. Złapałam ją i niechętnie poszłam w stronę zamku. Po kilku minutach znalazłam pokój kaprala. Zapukałam. Usłyszawszy zezwolenie wkroczyłam do pomieszczenia. Stał przy biurku. Odłożył pióro i jakiś dokument na blat, unosząc pytająco brwi. Poczułam gorąco, gdy zbliżyłam się do niego i pokazałam mu pudełko z pocky, pytając niemo o pozwolenie. - Nie macie co robić? - zapytał niemiło. Aż się w sobie skuliłam; jednak wiedziałam, że często po takich słowach następowały cieplejsze. Tak stało się i teraz. - Byle szybko, mam dużo pracy - powiedział ponaglająco. Podeszłam do niego pośpiesznie, wyjęłam pocky z pudełka i wsadziłam do ust jeden koniec. Z obojętnością wziął w wargi drugi koniec i zaczął gryźć. Dogoniłam go dosyć szybko. Oboje zacięliśmy się, kiedy nasze twarze były przy sobie, z niemal stykającymi się nosami. Spojrzałam w jego oczy i... ...Złamałam paluszka, odsuwając się gwałtownie. Kapral został z kawałkiem przy ustach. Zjadł go, wyciągając do mnie rękę. - Wygrałem, więc dostaję resztę pudełka - powiedział zadowolony.
- Flames (SNK) (D):
Przepraszam, że cię nie obroniłem. Wpatrywał się w jasny płomień, jeden z wielu. Rozświetlały noc, rzucały światło na zrozpaczone twarze dziesiątek żołnierzy... Każdy z nich miał chwilę zadumy. Słyszał rozmowy kadetów niedaleko, jednak nie wsłuchiwał się w nie. Uklęknął i wyjął z garstki popiołu fragment kości. Marco... Która z tych kości jest twoja? Nie pamiętam... Gdyby wiedzieli, jakie piekło ich czeka... Przemyśleliby swoją decyzję jeszcze raz. Nie musieliby martwić się, kto będzie następny. Nie zrozum mnie źle, ale... Nie jesteś silny. To pozwala zrozumieć ci słabszych. - Co teraz, Marco? - zapytał szeptem. Złożył dłoń w pięść. Już podjął decyzję.
- Forget Me (SNK) (D):
Zaszklone oczy patrzyły prosto w te należące do mnie. Opierałem swoje czoło o jej. Opuszkami palców gładziłem jej policzek. Zacisnęła powieki, oddychając odrobinę gwałtowniej. Z ust czarnookiej wydarł się szloch, prawie niesłyszalny na tle ulicznego gwaru, a po jej policzku spłynęła łza. Zauważywszy, że podnosi ręce, by schować twarz w dłoniach, złapałem je i złączyłem nasze usta w łagodnym pocałunku. Ścisnąłem jej dłonie, chcąc jakoś podnieść ją na duchu. Odsunęła się ode mnie. Wiedziała, że za chwilę muszę iść. - Jeśli nie wrócę... Zapomnij o mnie. Pogłaskałem ją po włosach i puściłem jej dłonie, kierując się w stronę grupy zwiadowców.
- He Took a Part of You (SNK) (M):
We stare at broken clocks, the hands don't turn anymore The days turn into nights, empty hearts and empty places Pamiętam dzień, w którym się o tym dowiedziałaś. Błękitne, bezchmurne niebo. Delikatny, chłodzący rozgrzane ciała wiatr. Rażące w oczy słońce... I policjanci. Byłem u ciebie, kiedy zaparkowali przed twoim domem. Poprosili o rodziców, więc, zaniepokojona, zawołałaś ich. Gdy przyszli zostałaś przy nich, mimo, że policjanci wyraźnie mówili, że byłoby lepiej, gdybyś poszła gdzie indziej. Swoim zachowaniem dali ci do zrozumienia, że coś naprawdę jest nie tak, jak powinno. Ale zostałaś, przysłuchiwałaś się ich słowom, a potem również szlochom jego i twojej matki. The day you lost him, I slowly lost you too For when he died, he took a part of you Z początku nie wierzyłaś; nie chciałaś wierzyć. Zaufaj mi, ja też nie chciałem. To wydawało się być takie... Niemożliwe. On nie mógł tak po prostu... Nie mógł. Oboje mieliśmy nadzieję, że to nie jest prawdą, łudziliśmy się, że to tylko złe sny. Jednak rzeczywistość uderzyła w nas z chwilą, w której twoi rodzice musieli przygotować pogrzeb. Pogrzeb... Jak to brzmi? Pogrzeb wyprawia się komuś, kto zdążył coś przeżyć, a on był młody, zbyt młody. Śmierć jest zawsze niesprawiedliwa i niesłuszna. Nie chciałaś wierzyć, a jednak prawda cię zmusiła. Zamiast płakać, zamiast powiedzieć tego, co czujesz, zamiast wyrzucić z siebie cząstkę emocji - milczałaś. Cisza ciągnęła się nieprzerwanie od jego śmierci przez długi czas. No time for farewells, no chances for goodbyes No explanations, no ******** reasons why Chyba wiem, co najbardziej cię bolało. Bezsens. Ta śmierć była całkowicie pozbawiona sensu. Była zwykłym wypadkiem, jak wiele innych. Gdyby spóźnił się o chociaż kilka sekund... Nie byłoby tego. Czas zdawał się stanąć w miejscu, nie sprawiał, że rany się goiły. Nie sprawiał nawet, że przestawały krwawić. I watched it eat you up, pieces falling on the floor We stare at broken clocks, the hands don't turn anymore Milczałaś, jednak ja widziałem wszystko. Twoje oczy... Nigdy już nie były takie same. Jeżeli komukolwiek wcześniej wydawały się być obojętne czy zimne, co powiedziałby teraz? Biła z nich tylko pustka. Przejmująca, rozpaczliwa próżnia. Tyle razy próbowałem widzieć w nich coś innego niż ową pustkę, ale nie doszukałem się niczego. Byłaś kompletnie bez życia. Nic nie mogło sprawić, byś zrobiła coś, czego nie potrzebowałaś do egzystowania. Nie do życia - jedynie do istnienia. Stałaś się pusta. Nic nie było w stanie sprawić, byś się odrodziła chociaż na chwilę. If only sorrow could build a staircase, our tears could show the way I would climb my way to heaven and bring him back home again Byłem na siebie wściekły jak jeszcze nigdy przedtem. Za to, że nic nie mogę zrobić. Byłem taki bezsilny wobec tej sytuacji... Tak bardzo chciałem, by stał się cud. Wolałbym odkupić jego życie za swoją duszę... Byłbym gotowy zawrzeć pakt z diabłem, demonem czy czymkolwiek innym. Wszystko, byś tylko do nas wróciła. Wszystko, by było jak przedtem. Nawet nie wiesz, jak bardzo to wszystko mnie wyniszczało. Jego odejście i twoja wewnętrzna, cicha śmierć... Zdawało mi się, że to już nigdy mnie nie opuści. Przez jakiś czas nawet myślałem o samobójstwie, jednak nie chciałem cię zostawić. Uznałem, że nie chcę, byś została sama ze sobą. Żyłem tylko dla ciebie. We stare at broken clocks, the hands don't turn anymore The days turn into nights, empty hearts and empty places Gdyby nasza rozpacz mogła pomóc nam sięgnąć nieba... Sprowadzilibyśmy go z powrotem. Wszystko byłoby tak, jak było kiedyś. Nie byłabyś pusta... Może i byłabyś spokojna jak wcześniej, ale nie byłabyś czarną próżnią. Uśmiechałabyś się jak kiedyś, twoje oczy miałyby w sobie blask jak kiedyś. Nie byłyby matowe, nie byłyby takie... Martwe. The day you lost him, I slowly lost you too For when he died, he took a part of you Chciałbym go ożywić. Tęskniłem za nim. Cholernie tęskniłem. Ale wiedziałem, że cokolwiek bym zrobił, jemu już nic nie pomoże. Chciałem jedynie pomóc tobie... Póki jeszcze wydawało mi się, że mogłem. Póki miałem jeszcze nadzieję, że uda mi się cię odzyskać, chociaż w części. Byłbym gotowy poświęcić za to wszystko, wiesz?... Oddałbym wszystko za twój uśmiech, za twoje szczęście. Niczego innego nie pragnąłem bardziej. If only sorrow could build a staircase, or tears could show the way We would climb our way to heaven and bring him home again Nie odzywałaś się nadal. Milczałaś już długo. Nie jestem pewien, czy wiedziałaś, co czuję, ale nie okazywałaś mi żadnych uczuć. Nie winiłem cię za to, rozumiałem cię, byłem cierpliwy i chociaż nie chciałem, uśmiechałem się do ciebie, kiedy mogłem. Patrzyłaś wtedy na mnie pustym wzrokiem; nic, a nic w nich nie było. Nadal. If only sorrow could build a staircase, our tears could show the way We would climb my way to heaven and bring him back home again Moje starania były takie beznadziejne... Nie pozwalałem, byś widziała, co się ze mną dzieje. Tłumiłem w sobie uczucia, które i tak nie były mi potrzebne. Jak już wspomniałem, żyłem tylko dla ciebie, a moim jedynym celem było przywrócenie ci życia. Tylko tego pragnąłem, poza tym nic nie było ważne. We would do anything to bring him back to you We would do anything to end what you're going through Pamiętam tę chwilę, kiedy w końcu okazałaś jakieś emocje. Pamiętam twoje łzy. Byłaś tak bezsilna, tak złamana... Czułem i wiedziałem, że nigdy ci nie pomogę. Nie chciałem w to wierzyć, nie wierzyłem, że nie ma drogi powrotnej... Musi być. Musi być jakiś sposób. Zagłuszyłem myśli pragnieniem naprawienia cię. Chciałem cię uratować, skończyć twoje cierpienie, zrobiłbym wszystko, żeby skończyło się to, przez co przechodzisz. Twój ból był ostatnim, czego chciałem. If only sorrow could build a staircase, our tears could show the way I would climb my way to heaven and bring him home again Byłem tak zapatrzony w całą ciebie, że nie dostrzegałem szczegółów. Cieszyłem się, kiedy zaczęłaś się odzywać. Raz nawet się uśmiechnęłaś... Nie tak, jak kiedyś. Ten uśmiech nie był nawet częścią tego dawnego. Ale nie obchodziło mnie to. Miałem nadzieję na poprawę. Byłem niemalże pewien, że wracasz na dobrą drogę, że pokonujesz trudności. Wstawałaś na nogi bez niczyjej pomocy, samodzielnie. Wszystko wyglądało tak, jakby naprawdę się poprawiało. Mogłabyś mi powiedzieć, jak bardzo się myliłem?... I would do anything to bring him back to you Because if you got him back, I would get back the friend that I once knew Pamiętałem też ten moment, kiedy wyczułem, że coś jest nie tak. W ciągu ułamka sekundy oprzytomniałem. Wybiegłem z domu nic nie mówiąc, mając tylko jeden cel - dotarcie do twojego mieszkania. Jak mogłem być taki głupi? Gdy byłem już na miejscu czas się skończył. Twoi rodzice... To, że wyglądało tak, jakby cię ignorowali to był tylko tłumiony ból po utracie dziecka. Nie wiem, czy zdawałaś sobie sprawę z tego, jak bardzo się o ciebie martwili. Zostawiłaś ich, razem z listem pożegnalnym i ich poczuciem winy. Moje zachowanie nie było kryciem do ciebie jakiejkolwiek urazy. Nie poświęcałem ci tak wiele uwagi, bo myślałem tylko o tym, jak ci pomóc, ale wyraźnie odebrałaś to źle. Myślałaś, że nie chciałem cię już znać, bo przypominałaś mi o nim?... Nigdy się nie dowiesz, w jak wielkim byłaś błędzie. Ja... Chciałem tylko cię uratować.
- Hope (SNK) (M):
Przedzierałem się sam przez gęstą mgłę. Nie widziałem nic, co było dalej niż parę metrów. Ulewny deszcz zagłuszał wszystkie dźwięki, a zimno sprawiało, że traciłem zmysły. Nie potrafiłem racjonalnie myśleć. Kierowałem konia cały czas przed siebie, mając nadzieję, że kogoś odnajdę, jednak zwierzę zaczynało się męczyć ciągłym galopem. Powoli zwalniało, nie reagowało na moje pospieszanie. Mgła była przerażająca. W chwili, w której deszcz na chwilę cichł, słyszałem coś podobnego do oddechu... Dziesiątek oddechów. Później znów ulewa przybierała na sile i wmawiałem sobie, że to wszystko to moja wyobraźnia, dopóki szum deszczu znów nie stawał się cichszy. Drzewa rosły coraz gęściej. Słaba widoczność nie sprzyjała jeździe w lesie, jednak starałem się podążać przed siebie i nigdzie nie skręcać. Deszcz powoli słabnął, w lesie mgła wydawała się być rzadsza. Dźwięk ulewy zniknął, a znów pojawiły się świszczące oddechy. Rozglądałem się dookoła, chociaż nic nie widziałem. Jako ktoś, kto był na swojej pierwszej ekspedycji nie wiedziałem, co mam robić; dopiero drugi raz miałbym do czynienia z tytanami. Usłyszałem głośny ryk niedaleko. Koń zarżał i gwałtownie się zatrzymał, omal mnie nie zrzucając. Stanął w miejscu, równie sparaliżowany strachem, co ja. Coś znów ryknęło, ciszej niż poprzednio, a wierzchowiec zadarł przednie kopyta i stanął dęba. Cudem utrzymałem się na nim. Zaraz po tym, jak stanął znów na czterech nogach popędziłem go i ruszyliśmy w głąb lasu. Deszcz znikł, a razem z jego zniknięciem pojawiły się głośne kroki tytanów dookoła. Czułem mocne i szybkie bicie serca, ręce trzymające wodze drżały ze strachu, słyszałem swój własny, ciężki oddech, zmieszany z dalekimi rykami olbrzymów i... Krzykami zwiadowców. W ciągu kolejnych sekund drzewa przestały mnie otaczać. Słysząc wyraźne to wrzaski rannych ludzi, to rozkazy czy polecenia wydawane przez innych zatrzymałem się. Mgła przerzedziła się w szybkim tempie, ukazując przerażający widok. Przynajmniej kilkanaście tytanów i mała gromada walczących żołnierzy, która została z licznej grupy zwiadowców. Na pierwszy rzut oka było widać, że rannych i zmarłych było więcej niż wciąż żyjących. Nie było szans na przeżycie. Mimo tego zeskoczyłem z konia i czując, że pakuję się prosto w śmierć wystrzeliłem linkę, która wbiła się w grubą skórę tytana, który stał najbliżej mnie i trzymał w rękach jednego z nowych. W ciągu chwili znalazłem się nad jego karkiem. Jak najprecyzyjniej potrafiłem wyciąłem ranę, z zadowoleniem stwierdzając, że była wystarczająca. Opadłem na ziemię wraz z chwilą, w której tytan zachwiał się i przewrócił z hukiem. Olbrzym wypuścił zwiadowcę, który od razu, nawet nie dziękując pognał pomagać innym. Rzuciłem się w wir walki. Czułem tylko adrenalinę, która uderzyła mi do głowy, sprawiając, że zapominałem o niebezpieczeństwie. Z pomocą innych zabiłem kolejne dwa tytany, uważając, by żaden mnie nie złapał. Starałem się ratować tych, których mogłem, również będąc kilka razy uratowanym. Z poświęceniem cennych żyć niektórych żołnierzy, których nawet nie znałem zyskaliśmy odrobinę przewagi nad monstrami. Wraz z momentem, kiedy ostatni potwór zaryczał, jeden z ocalałych naciął jego kark, cudem unikając jego dłoni, które na oślep szukały atakującego. Zeskoczył z niego, a kiedy huk za nim utwierdził go w przekonaniu, że tytan nie żyje, opadł na kolana. Dopiero teraz mogłem spokojnie rozejrzeć się dookoła. Kilka dymiących szczątków olbrzymów, zwłoki zwiadowców lub części ich ciał. Niektórzy ranni jeszcze się ruszali, przy większości z nich kucał ktoś, kto był w stanie albo mu pomóc, albo upewnić w myśli, że pomógł w ich przeżyciu. Spojrzałem na swoje dłonie, dzierżące parujące i stępione miecze. Odpiąłem je jednym ruchem palców i rzuciłem na trawę, podpinając następne i chowając je do sprzętu. Rzuciłem krótkie spojrzenie dookoła i zauważyłem zwiadowcę z zakrwawionym płaszczem. Poczułem coś na kształt obowiązku. Podszedłem wolnym krokiem, obserwowany przez niego, a raczej - nią. Z bliska zauważyłem, że ściskała nogę. Miała zawiązaną chustkę na udzie, a poniżej kolana jej spodnie były podarte i brązowe od zaschniętej krwi. Dyszała ciężko, na ubrudzonej twarzy można było dojrzeć strużki łez. Uklęknąłem przy niej bez słów, a ona opuściła wzrok. - Nie potrzebuję żadnego pocieszenia - powiedziała złamanym głosem. Spojrzałem na jej nogę, a raczej jej resztki - poniżej zmasakrowanego kolana nie było nic. Jednak zatamowała krwawienie dosyć szybko, a to dawało nadzieję. Nikłą, ale zawsze jakąś. Miałem ją, ponieważ byliśmy w drodze powrotnej, więc niedaleko powinny być mury, a to oznacza, że kobieta ma szansę na przeżycie. - Pocieszenie może nie być potrzebne - odparłem i pochyliłem się nad nią. Założyłem sobie jej rękę na kark i położyłem jedną rękę na jej plecach, a drugą wsunąłem pod jej kolano. Była drobna, więc podejrzewałem, że dam radę ją unieść. Syknęła, kiedy zahaczyłem o jej ranę, ale nie zważając na to podniosłem ją. Stanąłem ciężko na nogi. Poprawiła swój uścisk na moim karku. Z trudnościami, ale doszedłem do wozu, gdzie wstępnie opatrywano rannych. Chciałem ją zostawić, ale w momencie, kiedy się odwracałem złapała mnie za dłoń. Spojrzałem się w jej stronę. - Dziękuję. - Jej głos nadal był złamany, jednak nie tak, jak poprzednio. Była w nim odrobina siły i nadziei. Uśmiechnąłem się do niej pocieszająco i ruszyłem w stronę pola bitwy, by pomóc innym w przenoszeniu zwłok na wóz. Chociaż tak mogliśmy okazać im jakikolwiek szacunek.
- Memories (SNK) (M):
Zaglądam do pokoju mojej córki. Przez okno wpada blask księżyca; zapomniała zasunąć firany. Podchodzę do szyby, spoglądając za nią z niepokojem. W ciemności nic nie widać. Wzdycham i łapię za materiał, zakrywając okno. Nadal boję się, że wrócą. Czterdzieści lat temu ludzkości udało się ich pokonać. Ale kto wie, czy nie wrócą?... Ponad dwieście lat temu pojawili się szybko, więc czemu i teraz nie mieliby się pojawić znienacka? Przenoszę wzrok na nią. Jasne włosy wystają spod kołdry, którą jest owinięta. Jej oddech jest wolny, marszczy odrobinę brwi i nos, ale śpi spokojnie. Nigdy nie doświadczy strachu przed nimi czy uczucia zamknięcia w klatce. Nie chciałabym, by to czuła. To ostatnie, na co mogę pozwolić. Mimo tego, lubi o nich czytać. Zaczytuje się w wielu książkach, starszych lub nowszych, opowiadających o dziejach sprzed lat; czy to sama teoria, dzienniki z ekspedycji czy prawdziwe wydarzenia, opisane przez zwiadowców. Czasami mówię jej o tym, co się działo za tamtych czasów. Jestem jednym z jej ulubionych źródeł wiedzy. Przecież te lata temu byłam zwiadowcą. Byłam wtedy w centrum wydarzeń, brałam udział nawet w ostatniej ekspedycji. Jako zwykły żołnierz nie wiedziałam, co się dzieje, ale kilka miesięcy po dwieście trzynastej wyprawie za mur nastał koniec. Tak po prostu. Nikt, poza królem i dowodzącymi poszczególnych zgromadzeń nie był wtajemniczony. Krążą opowieści o tych dniach, jednak w żadne nie wierzę. Tak naprawdę wolę nic nie wiedzieć. Wychodzę z pokoju. Wracam do swojej sypialni, w której znajduje się stara komoda. Leżą na niej emblematy z mundurów moich przyjaciół, którzy nie doczekali końca tego piekła. Zaglądam do szuflad. Trzymam w nich wycinki z gazet, niektóre mają nawet pięćdziesiąt lat, a niektóre, te starsze, dostałam od rodziców, którzy również je zbierali. Schowałam tam również oprawione w ramki rysunki sprzed wielu lat, moje dzienniki z ekspedycji, albumy, do których wklejałam szczegółowe szkice terenów poza murem i je opisywałam, wiele listów od żołnierzy, którzy aktualnie mają swoje własne rodziny... Są tam również pamiątki rodzinne. Sięgam do ostatniej szuflady. Leżały w niej mundur, zielony płaszcz ze skrzydłami wolności i uzdy koni, które należały do mnie podczas ekspedycji. W piwnicy trzymałam większe pamiątki, takie, jak całe ekwipunki do jazdy konnej poza murami czy mój sprzęt do trójwymiarowego manewru. Usiadłam na łóżku. Dobrze było pamiętać o moim poprzednim życiu. Chciałam o nim pamiętać, mam tyle pięknych, ale też przerażających czy tragicznych wspomnień. Potrafiłam odtworzyć w pamięci wiele zdarzeń, zobaczyć tyle twarzy... Jednak nie chciałabym, by tamte czasy wróciły. Kto normalny chce?... Śmieję się pod nosem; jestem pewna, że moja córka chciałaby kiedyś zobaczyć żywego tytana. Z czystej, głupiej ciekawości. Mówię jej tyle razy, że zmieniłaby tok myślenia, gdyby przyszło jej żyć w tamtych czasach i wiem, że to rozumie. Jest przecież prawie pełnoletnia. Jestem z niej taka dumna, ma idealne życie. Sama chciałabym mieć takie sielskie dzieciństwo... Kładę się, nakrywając kołdrą aż po szyję. Noc jest chłodna. Słyszę nawet, że zaczyna padać. Rytm wybijany przez krople uderzające o szybę usypiają mnie. Wydaje mi się, że śpię zaledwie kilka minut. Coś zaczyna mnie budzić. Nawet zaspana zauważam, że zaczyna świtać. Dziwię się, co mnie obudziło, kiedy zauważam córkę. Jest przerażona, ręce jej drżą. Wracają niepokój i strach. Czuję, że coś się stało. Pytam ją o to, czego tak się wystraszyła. Zaczyna płakać i niewyraźnie mówić. Tulę ją do siebie. Kiedy odrobinę nad sobą panuje, z jej ust padają dwa krótkie słowa: - Oni wrócili.
- Nightmare (SNK) (M):
Szybkim ruchem podniósł się do pionu, otwierając szeroko oczy. Dyszał jakby był tuż po treningu. Niekontrolowanie drżał na całym ciele, jego włosy były całe mokre, piżama lepiła się do ciała. Pochylił się, łapiąc za czoło i próbując się uspokoić. Po kilku minutach złapał oddech. Zapalił świeczkę, którą miał obok posłania. Słyszał chrapanie pozostałych kadetów, których - na szczęście - nie obudził. Wiedząc, że w takim stanie zbyt szybko nie wróci do snu, razem ze świeczką wyszedł z pomieszczenia. Skrzypiąca podłoga była trudną drogą do pokonania po cichu, jednak z sukcesem wyszedł na zewnątrz. Skierował się w stronę jednej z toalet i odłożył świeczkę na podłodze obok wiadra. Ukucnął przy nim i zamoczył w wodzie dłonie, a później obmył twarz, chcąc się trochę opanować. Zaczął głęboko oddychać. Nawet nie pamiętał całego koszmaru. Przypominał sobie jedynie jego skrawki, które same w sobie były straszne, nawet, jako fragmenty. Części ciał porozrzucane po polu bitwy, grupy tytanów, przyjaciele lub osoby, z którymi był w sto czwartym oddziale zjadane żywcem lub rozdzierane na kawałki... Zacisnął oczy. Chciał to wszystko wyrzucić z pamięci, zapomnieć o tym, nie wrócić do tego nigdy. Niedługo skończy się szkolenie i zacznie prawdziwa walka. Nadal wahał się między żandarmerią, a zwiadowcami, jednak jego odrobinę tchórzliwa natura podpowiadała mu, żeby wybrał tę pierwszą opcję. Nie chciał przecież widzieć na własne oczy śmierci. - Coś się stało, Jean? Czemu nie jesteś w swoim łóżku? - Marco. Usłyszał kroki. Brązowowłosy pochylił się nad nim, kładąc rękę na jego ramieniu, przez co Jean zadrżał. Marco kucnął przy nim; wiedział, że coś było nie tak. Dotknął jego spoconego czoła. Włosy były w takim samym stanie. - Co jest? - zapytał znów. - Koszmar - odparł krótko. - Nic takiego, każdemu się zdarza. Niepotrzebnie tutaj przyszedłeś. Marco westchnął ciężko. - Bez przesady - powiedział. - Od dawna nie widziałem cię w takim stanie. To nie jest "nic takiego". Jean nie odpowiedział. Po kilku minutach Marco wstał, wziął świeczkę ze sobą i pomógł wstać blondynowi. Wrócili razem do dormitorium, jednak piegowaty nie pozwolił Jeanowi na położenie się na własnym posłaniu. Zaprowadził go do swojego łóżka, wiedząc, że chłopak jest nadal niespokojny. Kirstein nie protestował; w sumie, odpowiadało mu to. Wiedział, że bliskość Marco go uspokoi. ...Miał tylko nadzieję, że nikt nie obudzi się, zanim nie wróci na swoje miejsce.
- Reality is Cruel (SNK) (D):
Koń pędził przed siebie; wiedział, gdzie ma dotrzeć. Słyszałem powiewający za mną płaszcz zwiadowców. Dookoła było pusto, nie licząc wielkich drzew. Zauważyłem drobną postać między konarami. Gdy do niej dotarłem, koń posłusznie się zatrzymał. Zszedłem z niego i przyciągnąłem zdziwioną Petrę do siebie. Przytuliłem ją, wtulając twarz w jej miękkie, blondrude włosy. Na początku wydawała się być zbyt zdezorientowana, ale objęła mnie drżącymi rękoma. Usłyszałem urwany oddech, a później cichy, tłumiony szloch. Zacisnęła palce na moim płaszczu, ściskając mnie mocniej. - Przepraszam, kapralu - powiedziała złamanym głosem. - To nie twoja wina - wyszeptałem względnie opanowanym głosem. Miałem ochotę powiedzieć jej, jak bardzo tęskniłem, ale nie potrafiłem powiedzieć ani jednego słowa; głos ugrzązł mi w gardle. Wszystko ucichło. Wraz z jej szlochami i moimi myślami zniknął ciężar jej ciała, który czułem na sobie. Otworzyłem oczy. Kolejny, naiwny sen. Czułem się, jakbym kpił sam z siebie. Mój mózg jak na złość sprawiał, że Petra pojawiała się w moich snach często. Czasami sama, czasami z Erdem, Guntherem, Auruo lub pojedynczymi żołnierzami, których śmierć widziałem. Usiadłem na materacu, próbując uświadomić samemu sobie, że ona nie wróci. Choćbym nie wiem, jak bardzo chciał. Ani ona, ani ktokolwiek. Schowałem twarz w dłonie. Rzeczywistość jest okrutna.
- Silence (SNK) (D):
Nigdy nie mówił tego na głos. Nie mówił tego, że gdy go widział jego serce biło głośniej. Nie mówił tego, że jego ciepły uśmiech sprawiał, że czuł radość. Nie mówił też tego, że jego niski głos działał na niego uspokajająco i potrafił zmienić najgorsze dni w odrobinę jaśniejsze. Nigdy się do tego nie przyznawał. Nie przyznawał się, że słysząc jego śmiech chciał, by śmiał się cały czas. Nie przyznał się, że czując ciepło jego ciała obok siebie czuł się bezpiecznie. Nie przyznawał się też do tego, że każdy jego dotyk sprawiał, że chciał więcej. Zbyt rzadko mówił mu, że go kocha. Zbyt rzadko przyznawał, że chce, by był u jego boku. Zbyt rzadko pokazywał mu, że coś dla niego czuje. Bał się mówić o swoich uczuciach. Myślał, że ma jeszcze czas, by mówić, przyznawać, pokazywać. Myślał tak cały czas. Aż do teraz. Siedział samotnie w swoim zimnym pokoju w bazie wypadowej, trzymając naszywkę z jego munduru w dłoniach. Łzy spływały po jego policzkach, a chociaż jego twarz pozostawała względnie obojętna, to oczy zdawały być się otchłaniami rozpaczy. Wcześniejsze szczęśliwe chwile wydawały się mu być tak dalekie... Czuł pustkę nie do opisania. Jednak przeważającym uczuciem był żal, że zbyt często milczał.
- Special Operations Squad (SNK) (D):
Usiadł bokiem na krześle w wielkiej, opuszczonej jadalni. Zawsze wstawał najwcześniej. Tym razem po prostu został prawie sam w zamku; prócz niego była jeszcze Hanji, Erwin wyjechał, Mike razem z nim, a jego skład... Położył filiżankę z gorącą kawą na stół. Oparł łokcie o blat, chowając zaspaną twarz w dłoniach. Nawet nie wiedział, ile dni minęło od tamtego wydarzenia. Gunther, Erd, Auruo, Petra... Rodziny czekały na ich powrót. Najtrudniejszą sprawą było wytłumaczenie ich rodzicom, że ukochane dzieci już nigdy nie wrócą. Nawet nie miał ich ciał, by oddać je rodzinom. Za zamkiem, pośród wielu innych, stał kamień, na którym była wyryta data śmierci, numer ekspedycji i nazwiska poległych żołnierzy. Chociaż tyle mogli dla nich zrobić. Wiedział, że za kilka lat będą podobne do tych, które stoją tam od dłuższego czasu. Westchnął i złapał za filiżankę, podnosząc ją do ust. Zapach kawy był inny niż ten, co zawsze. Upił mały łyk; smakowała nieswojo. Od kiedy parzył ją sam zawsze pachniała i smakowała gorzej niż wtedy, gdy robiła ją Petra. Zamek był cichszy, nawet za dnia. Hanji lubiła udawać, że coś się tutaj dzieje i próbowała go ożywić, ale już chyba nigdy nie będzie tutaj tak żywo, jak za czasów ich życia.
- Strenght (SNK) (D):
Zeskoczyłam z dachu wysokiego budynku, w tym samym czasie wystrzeliwując linkę od sprzętu do trójwymiarowego manewru. Zahaczyła się o mur kamienicy naprzeciwko. Trzynastometrowiec, którego miałam zamiar zaatakować wydawał się być zajęty czymś innym; nawet mnie nie zauważył. Ostrza zalśniły w świetle słońca, a po upływie chwili byłam już przy ceglanej ścianie. Utrzymywałam się na zawieszonej lince, opuszczając parujące, zakrwawione miecze. Zamiast zderzyć się z ziemią, tytan powoli odwrócił się w moją stronę z odrobinę przerażającym uśmiechem na zniekształconej twarzy. Zauważyłam, że nacięte miejsce się regeneruje... Nie zdążyłam się ruszyć czy chociażby pomyśleć, kiedy olbrzym się zamachnął, mając na celu szybkie pozbycie się mnie. W krótkim odstępie czasu usłyszałam dźwięk wystrzeliwanej, metalowej linki, a podniesiona ręka tytana zawisła w powietrzu. Jego uśmiech zamarł, a oczy stały się puste. Po krótkiej chwili przewrócił się z hukiem, wzbijając tumany kurzu. Poczułam nagłą ulgę i lekkość, puls przyśpieszył mi z emocji, słyszałam głośne bicie swojego przerażonego serca. Spojrzałam w dół, na trzynastometrowca. Kark był nacięty z idealną precyzją. Zaczęłam się domyślać, czyja to sprawka. Na murze mnie zahaczyła się kolejna linka. Pojawiła się obok mnie czarnowłosa dziewczyna z wyróżniającym się, czerwonym szalikiem. - Zbyt płytko, Sasha - skomentowała moją pracę krótko Mikasa, opuszczając ostrza.
- The Keys (SNK) (M):
Usłyszałem coś, co nie było częścią mojego snu. Ręką zacząłem szukać telefonu, jednak po znalezieniu go, naciśnięciu zielonej słuchawki i przyłożeniu go do ucha z leniwym „halo?” dźwięk nie ustał. Oprzytomniałem trochę i zorientowałem się, że to nie mój telefon, tylko natarczywy dzwonek od drzwi. Westchnąłem cierpiętniczo, spoglądając na zegarek na telefonie. Trzecia w nocy. Odrzuciłem kołdrę i odłożyłem telefon na podłogę obok łóżka. Wstałem, przeczesując dłonią włosy i przecierając oczy. Niespodziewany gość był wyjątkowo niecierpliwy. Przez ten czas, kiedy półprzytomny szedłem przez korytarz, dzwonkiem zdążyłby obudzić zmarłego. Dobrze, że rodzice wyjechali, jeśli to ktoś, kogo znam - miałbym z nimi niezły problem. Otwarłem drzwi, przez które wdarło się zimno. Osobą, która obudziła mnie o trzeciej w nocy był Jean. Już chciałem go zapytać, co się stało, ale Kirstein z dziwnym wyrazem twarzy zapytał: - Mogę u ciebie przenocować? Wpuściłem go do środka i zamknąłem za nim drzwi. Odwróciłem się do chłopaka, który właśnie zdejmował ośnieżone buty. Zrzucił przemokniętą kurtkę z siebie i powiesił ją na haczyku niedaleko drzwi. Otrzepał włosy, które również były mokre i wzdrygnął się. No, tak, nie było tutaj zbyt ciepło, przyznaję. - Co się stało? Czemu nie jesteś u siebie? - zapytałem, kiedy poszliśmy do kuchni. Szczerze mówiąc, to byłem dosyć zdziwiony jego obecnością tutaj. Może i byliśmy razem, ale... Nie zwykłem widywać go w progu o trzeciej w nocy. Jean opadł na krzesło obok stołu, a ja zacząłem szukać dwóch kubków. - Zgubiłem klucze - odparł, drapiąc się po karku. Odrobinę się zarumienił. Nie zaczynałem następnego tematu, dopóki nie zaparzyłem herbaty. Zaprowadziłem go do salonu; usiadł na kanapie, kładąc gorący kubek na ławie przed sobą. Podciągnął kolana do brody. - Chcesz spać? - zapytałem, stojąc obok niego. Pokręcił przecząco głową. - Teraz nie zasnę, jestem pewien. Podszedłem do półki z płytami. Znalazłem jakiś film i włączyłem go na telewizorze. Wiedziałem, że oglądanie czegoś sprawi, że poczuje się pewniej, a w dodatku zacznie się czuć śpiący albo po prostu zaśnie. Wziąłem koc i usiadłem obok niego, nakrywając nas obu. Jean przysunął się do mnie i oparł głowę na moim ramieniu. Zamruczał, kiedy poczuł ciepło i złapał mnie za dłoń. Pierwszą godzinę filmu oglądał uważnie. Komentowaliśmy raz na jakiś czas bohaterów i niektóre sytuacje. Fabuła nie była zbyt ciekawa, ale niewiele wymagaliśmy od filmu sprzed prawie dziesięciu lat. Nawet nie poczułem, kiedy ucisk na mojej dłoni zelżał. Zorientowałem się dopiero, kiedy nie odpowiedział na mój komentarz dotyczący akcji. Spojrzałem na niego. Akurat wtedy, gdy zaczęło się robić interesująco, zasnął. Zawsze tak robił. Kiedy spał był dość rozczulający; zarumienione policzki, spokojny wyraz twarzy, czasami spał z otwartymi ustami... Uśmiechnąłem się, pogłaskałem go po głowie i wyłączyłem telewizor. Zmieniłem swoją pozycję tak, by było nam obu wygodnie. W międzyczasie Jean się obudził, ale był na tyle zmęczony, że wrócił do snu prawie od razu. Blondyn poruszył się niespokojnie, ale zaraz zaczął chrapać. Zauważyłem, że miał coś w kieszeni. Delikatnie wsunąłem do niej rękę, czując, że były tam... ...Klucze?
- The Litany (SNK) (M):
Jasne ściany, jasny sufit, jasna podłoga. Wszystko było sztucznie czyste. Schowałem twarz w dłonie. Siedziałem tutaj od dobrych kilku godzin, ale nie narzekałem. Przez te paręnaście miesięcy, podczas których spędzałem tutaj całe dnie, zdążyłem się do tego częściowo przyzwyczaić. Nie czułem się tutaj komfortowo; ba, byłem przestraszony tą całą pseudo-idealnością i spokojem szpitala. Odetchnąłem głęboko, starając się uspokoić. Wstałem z krzesła stojącego tuż obok łóżka, na którym leżała nieprzytomna dziewczyna. Blada, zniszczona cera kontrastowała z czarnymi włosami. Jej usta stały się sine. Ręce, na których niegdyś można można było dostrzec subtelnie zarysowane mięśnie, zostały przypięte do różnych aparatur. Tłem tego przygnębiającego obrazu było uciążliwe pikanie kilku z nich, przypominające o tym, że ta osoba wciąż żyje, chociaż wygląda, jakby dawno umarła. Odwróciłem od niej wzrok. Spoglądanie na nią sprawiało mi ból. Nie powinna tutaj leżeć. Do cholery, całe życie było przed nią, niedawno skończyła dwadzieścia lat. Powinna wieść szczęśliwe życie, powinna z niego korzystać. To wszystko stało się przeze mnie. To była moja wina, że Mikasa zapadła w śpiączkę, że jej organizm nie może samodzielnie funkcjonować. To ja powinienem tak wtedy skończyć. Krążyłem trochę dookoła pokoju, próbując się uspokoić. Takie myślenie nie pomoże ani mi, ani Mikasie. Powróciłem na krzesło. Przysunąłem się do jej łóżka i chwyciłem za jej dłoń. Odetchnąłem ciężko, powstrzymując łzy. W ciągu tych kilkunastu miesięcy prawie nic nie mogło sprawić, żebym się uśmiechnął czy zaśmiał. Całe dnie spędzałem albo w szpitalu, albo sam w domu, odsypiając. Marco, Sasha, Armin i inni pewnie się o mnie martwili, ale na tę chwilę Mikasa była ważniejsza niż kontakt z nimi. - Wiesz, Mikasa - zacząłem niepewnie. Mój głos brzmiał dosyć słabo, ale mimo to w wielkim, szpitalnym pokoju wydawał się być głośny. - Tylu ludzi czeka, aż do nas wrócisz... Czemu nie wracasz? - zapytałem tak, jakby miała mi odpowiedzieć. Znów powróciła cisza, przerywana pikaniem aparatur. Miałem tę chorą nadzieję, że odpowie. Jakie to żałosne. Poczułem łzy spływające po policzkach. Kolejne minuty mijały, a ja zdążyłem się uspokoić. W ciągu tego czasu nauczyłem się szybko opanowywać emocje, do wszystkiego się przyzwyczaiłem, nawet do tego rozdzierającego bólu. Następne minuty zmieniały się w godziny. Krajobraz za oknem się zmienił, niebo stało się ciemniejsze, niektóre światła zaczęły się zapalać, jednak ulice miasta nadal pozostały ruchliwe. Do pomieszczenia weszła jedna ze starszych pielęgniarek. Znałem ją dobrze, ona mnie również. Widzieliśmy się tutaj prawie codziennie. Jakby mnie ignorując zajęła się kwiatami na stoliku nocnym. Zasunęła rolety, przez okno i tak przestało wpadać światło, zapaliła lampę i dopiero po tym podeszła do mnie, położyła rękę na moim ramieniu i je ścisnęła. - Pora iść do domu - powiedziała łagodnie, starając się mnie nie przestraszyć. Zachowywała się względem mnie opiekuńczo, była dla mnie jak ciocia, to ona pomagała mi w trudniejszych chwilach. Pomaganie ludziom traktowała jak coś więcej niż tylko pracę. Widząc, że nie odpowiadam pogłaskała mnie po blond włosach i skierowała się do wyjścia. - Nie pozwólcie mi zobaczyć jej nazwiska wyrytego na marmurze - powiedziałem cicho. Wiedziałem, że usłyszała. Zawsze słyszała. Wyszła z pomieszczenia. Zacząłem się zbierać, bo wróci pewnie za kilka minut. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na Mikasę i wyszedłem z tego przerażającego pokoju. Kiedy zamykałem drzwi mój zmęczony umysł sprawił, że usłyszałem, jak rytm pikania maszyn, do których była podłączona, zmienił się.
- There Are No Happy Endings (SNK) (D):
Nigdy nie pozwalałam sobie na jakiekolwiek relacje z innymi żołnierzami. Od samego początku byłam całkowicie świadoma, co dla mnie i dla innej osoby oznaczałoby przywiązanie. Starałam się tego unikać, nie rozmawiałam z nikim i skupiałam na własnym treningu i doskonaleniu swoich umiejętności. I wtedy zjawił się on. Ignorowałam go, tak, jak wszystkich, jednak on był zacięty jak nikt inny. Zaczynał rozmowy, codziennie pytał o samopoczucie, zawsze był blisko... Zbyt blisko. Zaczęłam do niego coś czuć; na początku zwykłe zainteresowanie, zauroczenie, a potem miłość. Postanowiłam trzymać się od niego z daleka, czekałam, aż przestanie próbować, a uczucie minie. Był uparty jak zawsze, a może nawet bardziej. Byłam na siebie i na niego wściekła. Nie chciałam do tego dopuścić, przez prawie cztery lata udawało mi się nie utrzymywać bliższych stosunków z nikim. Zbyt szybko się zakochałam. Dałam się omotać miłości. Straciłam dla niego głowę. Porzuciłam swoje wcześniejsze zasady, zapomniałam o niebezpieczeństwie, o tym, że w świecie takim, jak ten miłość jest śmiertelna. Jedna osoba, do której żywisz głębsze uczucia i... Łatwo dasz się za tego kogoś zabić. Zdawał się być zbyt beztroski, by to pojąć. Zrozumiał dopiero dwa lata po naszym poznaniu, podczas odbijania Trostu. Wtedy, kiedy został zaatakowany przez jednego z tytanów. Szybko go odbiłam, ale... Było za późno. Czerwień na jego mundurze, na moim mundurze, wszędzie... Starał się mi powiedzieć, że muszę go zostawić; że przeprasza za to, że mnie nie posłuchał. Mimo tego emocje wzięły nade mną górę. Miałam nadzieję, że dam radę go uratować. Wołałam po pomoc, ale nikt mnie nie słyszał. Nawet nie zorientowałam się, kiedy przestał oddychać. Szaleństwo wzięło nade mną górę. Siedziałam tam długo i reanimowałam go. Moje krzyki wabiły tytany, które były niedaleko. Aż do własnej śmierci starałam się mu pomóc, przypłacając własnym życiem. W tym świecie nie ma czegoś takiego, jak szczęśliwe zakończenie.
- Wish Upon a Star (SNK) (M):
Miliony jasnych gwiazd od dłuższego czasu świeciły wysoko na bezchmurnym niebie. Towarzyszył im księżyc, któremu niewiele brakowało do pełni. Wiał delikatny wiatr, sprawiając, że mimo chłodu, który był nieodłączną częścią tej nocy, było jeszcze zimniej. Mimo ciemności w oddali można było dojrzeć zarys wysokiego na ponad pięćdziesiąt metrów muru. Dookoła panowała cisza, przerywana trzaskiem dogasającego paleniska i odległym pohukiwaniem sowy. Dwoje ludzi siedziało na kocu niedaleko ogniska. Brązowowłosy chłopak grzebał patykiem w spalonym drewnie, z kolei drugi opierał dłonie za sobą na kocu, spoglądając w nocne niebo, podziwiając jasne punkciki otaczające księżyc. Po chwili położył się na kocu i poczuł, jak bardzo zesztywniały mu ręce. Nie przejął się nimi i patrzył dalej wysoko. Była pora, kiedy dało się dojrzeć wiele spadających gwiazd. Szukał ich uważnie, mając w pamięci czasy, kiedy razem z rodziną wspólnie obserwowali niebo w takie noce. Był tak zamyślony, że nie spostrzegł, kiedy jego kompan odrzucił w bok patyk i położył się na kocu, tuż obok niego. Na początku go obserwował, wiedział, że nad czymś myśli. Znał jego zachowanie, przez czas ich znajomości nauczył się jego reakcji, wiedział, czym można go zdenerwować, a co zrobić, by poczuł się przez chwilę szczęśliwy. Uśmiechnął się sam do siebie i zapytał: - Nad czym tak myślisz, Jean?... Wyrwany z myśli piwnooki oderwał się od wspomnień i widoku nieba. Przechylił głowę na bok i jego wzrok powędrował do towarzysza. Przenikliwe oczy brązowowłosego spotkały się ze spojrzeniem Jeana. Patrzyli tak na siebie przez chwilę, na ich twarze padało światło z paleniska. Mimo dziwnego oświetlenia Jean potrafił dostrzec piegi, które zdobiły nie tylko jego policzki, ale całe ciało. - Marco - zaczął, odwracając wzrok w stronę nieba - czy życzyłeś sobie czegoś kiedyś pod spadającą gwiazdą? Zapytany zwlekał chwilę z odpowiedzią. Oderwał wzrok od piwnookiego i również spojrzał na gwiazdy. Westchnął, zbierając myśli. - W noce takie, jak ta, jako dziecko razem z matką wyglądaliśmy przez okno - odparł. - Zawsze byłem zbyt senny, by dostrzec tyle spadających gwiazd, ile ona, ale kiedy już jakąś zauważyłem to strasznie się cieszyłem. Taki widok był dla mnie wielką radochą - kontynuował, uśmiechając się lekko. Jean znów na niego spojrzał i obserwował go, słuchając dalszej części jego odpowiedzi. - Wtedy mama przypominała mi, żebym nie zapomniał o życzeniu. Życzyłem sobie wiele rzeczy... Między innymi zwycięstwo ludzkości nad tytanami, ale nie tylko. Chciałem szczęścia moich bliskich, chciałem, żeby nigdy mnie nie opuszczali. Życzyłem sobie też dołączenia do Żandarmerii... I kogoś wartego zaufania... Może i zwycięstwa ludzkości się nie doczekam, moja rodzina jest już szczęśliwa, niedługo dołączę do Żandarmerii, a co do ostatniego... - Przeniósł wzrok na Jeana. - Taka osoba jest tutaj, obok mnie. Jean odszukał jego rękę i złączył ich dłonie. Zapanowała cisza. Oboje znów patrzyli w niebo. Podczas tych kilkunastu minut, w czasie których się nie odzywali zauważyli kilka wstęg spadających gwiazd. Długie, krótkie, znów długie, a potem kilka krótkich. Każda była widoczna przez ułamki sekund, jednak przez ten widok zostawał na dłużej w myślach obserwujących. - Kiedy razem z mamą obserwowałem spadające gwiazdy - zaczął Marco - mówiła mi za każdym razem, że gdy będę samotny, niech spojrzę wysoko nad siebie w niebo. Nie ważne, czy w dzień, czy w noc. Mówiła mi, żebym pamiętał, że ona będzie patrzyła na to samo niebo, a jeśli nie ona, to ktoś inny... - Znów uśmiechał się, mówiąc. - Naprawdę czuję się wtedy mniej samotny. Ognisko nadal się żarzyło, chociaż było ciemniej niż wcześniej. Pohukiwanie sowy było głośniejsze, było słychać świerszcze w trawie. Jean podniósł się na łokciu, a potem przechylił się w stronę Marco i pocałował go czule. - Mam nadzieję, że ze mną nie czujesz się na tyle sam, żeby patrzeć w niebo - powiedział, a potem przeczesał jego włosy delikatnie i położył się bliżej niego. Marco wtulił się w Jeana i zamknął oczy, podczas gdy jego towarzysz obserwował spadające gwiazdy, życząc sobie, by zostali przy sobie na zawsze.
| |
|