„Ostatnio myłam się na Wielkanoc, to po co teraz, wystarczy na Boże Ciało”. Zdaniem wielu tak wyglądało podejście do higieny w przedwojennej Polsce. Nie było na szczęście aż tak źle. Ale łatwo też nie było!
W każdym szanującym się, przedwojennym domu był specjalny kącik służący do mycia się. Obowiązkowym jego wyposażeniem była miednica, naczynie do przechowywania wody (najczęściej dzbanek) i mydło. To w wersji ubogo-podstawowej, na wsiach i w biednych domach w mieście. A jak się sprawa miała u bogaczy?
W latach trzydziestych do większości warszawskich domów doprowadzona już była woda, kanalizacja i elektryczność. W projektach nowych budynków uwzględniano spore pomieszczenia o przeznaczeniu czysto sanitarnym. Łazienki wyposażone były w wannę, umywalkę i muszlę klozetową. Jakiż to postęp w stosunku do odwiedzania wychodków lub zapełniania naczyń wstydliwych! W takich warunkach aż chce się myć.
Jak się myć, to porządnie
Z tym myciem jednak niestety bywało różnie. Wiele kobiet uchodzących raczej za zadbane, niezbyt entuzjastycznie podchodziło do wody i mydła. W efekcie pani wieczorem myła buzię, rączki i nóżki, a resztę perfumowała. Po co szorować, skoro nie widać? Na szczęście takie delikwentki były w zdecydowanej mniejszości.
Nawyki higieniczne przechodziły z pokolenia na pokolenie, z matki na córkę. To rodzicielka, ewentualnie w niektórych domach bony, nianie i guwernantki, odpowiadała za wpajanie małej dziewczynce odpowiednich nawyków.
Każdego ranka należało umyć twarz, szyję, dekolt i ręce w letniej wodzie. Woda zbyt ciepła (wedle dawnych opinii) rozleniwia i naraża rozgrzane ciało na przeziębienie, o które w przedwojennych domach było nietrudno. Całkiem zimna woda również nie była wskazana. Nie dość, że takie poranne ablucje były wyjątkowo nieprzyjemne, to jeszcze groziły zapaleniem płuc, czyli chorobą na tamte czasy bardzo ciężką. Innym wariantem porannej toalety było nacieranie ciała szmatką zwilżoną w zimnej wodzie.
Ta rześka czynność miała w gruncie rzeczy trzy funkcje. Po pierwsze orzeźwienie. Z samego rana przemywamy twarz zimną wodą. Lodowaty strumień zmywa resztki snu, budząc przy okazji na wpół przytomny mózg Jeszcze tylko poranna kawa i na pytanie „a co dziś będziemy robić?” można śmiało odpowiedzieć: „Podbijać wszechświat!”. Po drugie hartowanie. Mocny system immunologiczny był przed wojną podstawą. Dlatego już niemowlęta były hartowane.
Wystawiano je często na świeże powietrze, w poradnikach znajdziemy nawet zalecenia by miały z nim kontakt przez trzy godziny dziennie, również przy niskiej temperaturze. Mniej więcej dwuletnie dzieci zaraz po przebudzeniu wkładano na kilka sekund do zimnej wody, a po dobrym wysuszeniu kazano im biegać przez kwadrans na świeżym powietrzu.
I po trzecie higiena. Woda, mydło i szmatka (ewentualnie gąbka)… chyba nie muszę nikomu tłumaczyć do czego służy taki zestaw. Dość stwierdzić, że dama kończyła nacieranie rześka, świeża i pachnąca.
Kąpać można się i w… powietrzu
Istotnym zabiegiem medycznym były kąpiele powietrzne. Polegały one na… staniu przy otwartym oknie i głębokim oddychaniu. Traktowane były jak najbardziej serio i zalecane przez wielu lekarzy. Brzmi to jak doskonały pretekst do pijania kawy na balkonie.
Wróćmy jednak do mydła. Ten wydawałoby się niepozorny kosmetyk, był dla naszych prababek czymś po prostu niezbędnym. W początkach dwudziestego wieku ostrzegano młode kobiety: nie będziesz używać mydła to będziesz śmierdzieć i zostaniesz starą panną. Zresztą, nie tylko dzierlatki rozumiały powagę sytuacji.
Każda kobieta wiedziała, że nie pomoże jej ani ładna buzia, ani piękne ciało, ani modna suknia, bo fetorek odstraszy wszystkich chętnych. Producenci mydła prześcigali się więc w wymyślaniu nowych rodzajów i zapachów, a i panie domu w zaciszu swoich kuchni przygotowywały własne wyroby. Wśród mydełek znaleźć można było i takie o groźnie brzmiących nazwach, jak benzoesowe, tymolowe, czy salolowe. Ich stosowanie pomagać miało na wszystko: na wągry, pryszcze, zaczerwienienia, ba! nawet na piegi. Niektóre przedwojenne marki spotkać można i we współczesnych domach, jak chociażby Białego Jelenia.
Raz w miesiącu dla kobiety nastają trudne dni
Chyba najważniejsza i najbardziej wymagająca dla kobiety jest higiena podczas menstruacji. Nie inaczej było przed wojną, choć wówczas panie miesiączkowały nieco inaczej niż współcześnie. Wiele kobiet było niedożywionych lub chorowało, co często powodowało zaburzenia cyklu, podobnie jak nieleczone problemy hormonalne i choroby kobiece, a także rodzenie dużej liczby dzieci i karmienie piersią. W pochodzących z tamtego okresu czasopismach można się natknąć na prośby czytelniczek o podanie im domowego sposobu na pozbycie się kobiecych dolegliwości, które mogły wpływać na rozregulowanie organizmu. Porady pojawiały się przeróżne, od ziołowych kąpieli parowych miejsc intymnych, po aplikowanie zsiadłego mleka doustnie i… zewnętrznie. Mam jednak wrażenie, że ze skutecznością takich metod bardzo różnie bywało. Przy czym zapaszek po tej ostatniej kuracji musiał być wstrząsający.
Osobną kwestią było radzenie sobie z krwawieniem. Dziś w pierwszym lepszym sklepie na rogu znajdziemy odpowiednie środki higieniczne – do wyboru, do koloru. A każdy wiejski wielobranżowy oferuje kilka rodzajów tamponów i podpasek. Wszystko zgrabne, poręczne, jednorazowe, mieści się w kieszeni. W publicznej toalecie znajdziemy podręczny kosz na śmieci, a w tych lepiej zaopatrzonych nawet automat z rzeczami pierwszej potrzeby na „trudne dni”. Słowem… sielanka.
Nasze babcie i prababcie nie miały tak różowo. Jeszcze w czasach PRL kobiety na słowa „rzucili watę” chwytały portmonetki i z rozwianym włosem pędziły do najbliższego watowo-higienicznego Eldorado. Ten trudny do zdobycia artykuł pierwszej potrzeby uwalniał je od przymusu własnoręcznego szycia sobie podpasek.
A ich nazwa wcale nie wzięła się od trzymania ich poniżej pasa…
A co do tych ostatnich, to ich nazwa wcale nie wzięła się od trzymania ich poniżej pasa. Dawniej podczas miesiączki kobiety musiały obwiązywać się kilkoma paskami, które miały trzymać specjalną wkładkę. Na początku dwudziestego wieku kobiety raczej własnoręcznie szyły bieliznę, w tym tę na czas menstruacji. Była ona o wiele bardziej skomplikowana od zwykłych fig, które są popularne dzisiaj.
Oprócz pasków podtrzymujących, spod igły pani domu wychodziły także specjalne wkładki, czyli podpaski wielokrotnego użytku sprzed ponad wieku, których długość dochodziła do ponad pół metra. Mocowało się je do wspomnianych pasków, nosiło tyle, ile trzeba było, a potem prało. Oczywiście zwykłe pranie nie zabijało zapachu, więc autorzy poradników higienicznych polecali wygotowywanie (10-15 minut w rondelku na kuchni załatwiało sprawę).
W końcu pojawiły się podpaski jednorazowe. Podobno wyewoluowały one z wynalazku Benjamina Frankilna, mającego pomagać żołnierzom z ranami postrzałowymi. Według innej teorii źródeł ich należy szukać w pomyśle zaradnych pielęgniarek, które korzystały z tanich i łatwo dostępnych bandaży zawierających celulozę. Sprytne pracownice służby zdrowia zauważyły, że bardziej opłaca im się skorzystać z tego materiału i zaraz go wyrzucić, niż tracić czas na „obsługę” podpaski wielokrotnego użytku.
Zapewne amerykańska firma Kotex wzięła pod uwagę oba te pomysły i zaczęła na masową skalę produkować jednorazowe podpaski. Co ciekawe, początkowo nie mogła ona reklamować swojego asortymentu. Widać mówienie o miesiączce i pokazywanie artykułów higienicznych pomagających ją przetrwać to było zbyt wiele jak na ówczesną moralność…
Artykuł w całości skopiowany
Autor: Aleksandra Zaprutko-Janicka
http://ciekawostkihistoryczne.pl/2014/02/05/czy-nasze-prababki-uzywaly-podpasek-higiena-w-przedwojennej-polsce/