- Ja nie mogę kolejna dzida z rosyjskiego… - wymruczałam, wychodząc
z sali językowej i opierając się ze zrezygnowaniem o ścianę. – Mama mnie
zabije…
- Um… Lucy? – usłyszałam raptem znajomy, dźwięczny i głęboki
głos. Powoli odwróciłam się w stronę stojącego teraz obok mnie „jegomościa” w
wiktoriańskim stroju. – To była twoja ostatnia lekcja?
- B…bardzo bym chciała żeby tak było, ale niestety nie… mam
jeszcze jeden rosyjski. – odpowiedziałam nieśmiało. Obecność starszego kolegi,
do którego – nie oszukujmy się – po cichu wzdychałam, i do tego tak
przystojnego zdecydowanie mnie peszyła. Po chwili jednak skrzywiłam się
nieznacznie. – Tak bardzo lubiłam ten język, jednak szanowna pani profesor
Morozow skutecznie mi go swoim sposobem nauczania obrzydziła. – dodałam z żalem
i ironią.
Lysander zamyślił się na chwilę.
- Ciężka sprawa… Nie ma Frazowskiego i jesteśmy zwolnieni z
ostatniej lekcji… No trudno, najwyżej się spóźnię… Dałabyś się gdzieś wyciągnąć
po zajęciach?
- Nie wiem czy mama się zgodzi… Morozowa znowu mi dała kosę…
Stawia nam wymagania jak na rozszerzeniu a nie podstawach…
- Morozowa jest straszna… - chłopak uśmiechnął się pod
nosem. – To jak?
- Jak uda ci się przekonać moją mamę, to zabieraj mnie
choćby na drugi koniec kraju… - odpowiedziałam rezolutnie, szczerząc zęby w
zawadiackim uśmieszku.
W tym momencie zadzwonił dzwonek na siódmą lekcję.
- Czekaj na mnie zaraz po tej lekcji na dziedzińcu szkolnym.
– odparł tajemniczo po czym zniknął za drzwiami wyjściowymi.
Westchnęłam cicho, wchodząc za moją grupą do jasnej,
językowej sali. Zawsze był taki tajemniczy i małomówny jednak to było w nim
właśnie najlepsze…
* * *
Usiadłam zadowolona, mimo uwagi za „przeszkadzanie w
prowadzeniu lekcji”, na ławce, wyjmując z torby mangę i zabierając się za
czytanie.
- Kuroshitsuji? – usłyszałam nad uchem.
- Uhm – wymamrotałam w odpowiedzi.
Dopiero po chwili zorientowałam się że przez ramię zagląda
mi Lysander. Zamknęłam tomik, chowając go do torby po czym wstałam, spoglądając
na chłopaka uważnie.
- Trzymaj i chodź… I tak już jesteśmy spóźnieni. – mówiąc to
podał mi wysokie oficerki i obcisłe białe spodnie.
- A…ale na co mi to? – zapytałam, odbierając niepewnie, podawane
mi ciuchy.
- Zobaczysz… - odparł lekko, ciągnąc mnie na przystanek
autobusowy. – A teraz chodź bo autobus nam ucieknie…
Ruszyłam za nim z zaskoczeniem, starając się dotrzymać mu
kroku.
Na autobus zdążyliśmy w niemalże ostatniej chwili. Z ekranu
na suficie dowiedziałam się że jedzie on na przedmieścia.
- Możesz mi w końcu wytłumaczyć gdzie mnie wieziesz? Nawet
nie zdążyłam się zameldować w domu! – zawołałam w końcu, siadając na jednym z
wolnych miejsc.
- Wszystko w swoim czasie… A o rodziców się nie martw…
wszystko wiedzą…
Westchnęłam ze zrezygnowaniem. Naciskanie nie było dobrym
wyjściem bo i tak nic bym z niego nie wydusiła, a nie daj Boże jeszcze by
strzelił focha… A tego raczej nie chciałam…
„Nie bądź głupia
Lucyś… facet cię zabiera gdzieś w nieznane, a ty jeszcze kręcisz nosem…
Przecież to takie romantyczne!” – powtarzałam sobie uporczywie w myślach,
kierując swoje spojrzenie w stronę okna i obserwując przesuwające się z wolna
obrazy.
Była godzina 14:17, na dworze panowała cieplutka i słoneczna
letnia pogoda. W radiowęzełku rozbrzmiewało Lykkie Li – I Follow Rivers … Tak
bardzo mi się ta piosenka kojarzyła z tegorocznymi wakacjami nad Bałtykiem…
Szkoda że to były tylko dwa tygodnie… Nie było to co prawda nasze piękne
Lazurowe Wybrzeże, jednak i tamto miejsce miało ten swój urok i niesamowity
klimat.
Dyskretnie przeniosłam wzrok na skwapliwie piszącego coś w
swoim notatniku Lysandra. I nagle naszła mnie myśl…
„Jeżeli już ktoś miałby być moim chłopakiem, to tylko on, a nie Kastiel
ani Nataniel…”.
Od niechcenia spojrzałam na telefon. Jedna wiadomość od mamy
brzmiąca: „Baw się dobrze, a Morozową się nie przejmuj!”.
- Co powiedziałeś mojej mamie? – zapytałam, trącając lekko,
siedzącego obok mnie chłopaka w ramię.
- Ja? Nic takiego…
- Zawsze jesteś taki rozmowny?
- Zazwyczaj nie mam nic ciekawego do powiedzenia…
* * *
Autobus zatrzymał się na przedmieściach. Była to urokliwa
okolica otoczona polami i lasami. Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę musiałam
zdjąć moją czarną minispódniczkę i wiktoriańskie kozaki, a zamiast nich wcisnąć
się w obcisłe, białe bryczesy i czarne oficerki.
Szliśmy w kierunku położonego za lasem i wybudowanego w
barokowym stylu białego pałacu. Musiałam przyznać że pięknie tu było, jednak
nadal nie wiedziałam w jakim celu Lysander mnie tu zabrał.
- Uważaj! – usłyszałam nagle, czując lekkie szarpnięcie.
Niemalże przed moim nosem przebiegł rozpędzony tabun … Nie
znałam się na koniach, jednak już na pierwszy rzut oka szło rozeznać że były to
różne rasy. Jedne mocniej zbudowane, inne lekkie, jeszcze inne niskie zaś
następne wysokie. Biegły galopem, raz po raz strzelając „barany” i rżąc.
- Gdzie my jesteśmy? – zapytałam patrząc na Lysandra.
Chłopak w odpowiedzi wskazał na widniejący nad bramą napis
„Stadnina Pałacowa”.
- Jeżdżę tu co najmniej dwa razy w tygodniu… To mój sposób
na trzymanie formy i odreagowanie po szkolnej monotonii.
- Jeździsz konno?
- Od trzeciej gimnazjum.
Przerwał nam jeden z pracowników, prowadząc za sobą
śnieżnobiałego konia z długą, lekko pofalowaną grzywą. Był niesamowicie wysoki.
- Jelke, moja ulubienica… Jest andaluzem – dodał,
gładząc klacz po głowie. Po chwili spojrzał na stojącego obok pracownika. –
Rząd już jest gotowy panie Ludovicu?
- Tak, tak. Wszystko w siodlarni.
- Mógłby pan jeszcze wpędzić na stajnię Jorrit’a?
* * *
- Jeździłaś już kiedyś? – Lysander sięgnął po leżącą pod
jego nogami uprząż i stanął bokiem do konia z lewej strony.
- Ani razu… - odpowiedziałam, przyglądając się mu z lekkim
podziwem.
Chłopak westchnął cicho.
- Patrz na mnie uważnie. To co trzymam to uzda. Nasuwam ją
ostrożnie na koński łeb, podając mu to metalowe „coś” co się nazywa wędzidło.
Wszystko oczywiście z wyczuciem. Następnie przekładam ten pasek przez uszy.
Wyciągam grzywę na czoło i zapinam sprzączki, ale nie za ciasno. Pojmujesz?
Skinęłam w milczeniu głową, starając się to wszystko ogarnąć
i zastanawiając się po co on mi to wszystko tłumaczy?
- Dobrze… - kontynuował, sięgając po siodło z niebieskim
materiałem i nakładając je na koński grzbiet. – To jest siodło z czaprakiem.
Nakładam je najpierw tutaj, prawie przy samej grzywie. Nazywa się to kłąb.
Potem przesuwam je lekko do tyłu. Gdy mam je dobrze dopasowane opuszczam popręg
– to ten pasek – zabezpieczając końską nogę swoim butem, żeby sprzączki w nią
nie uderzyły. Następnie podnoszę tybinkę, czyli tą poduszkę, i wsuwam przystuły
w sprzączki od popręgu, środkową pozostawiając wolną, zapinam najpierw na
pierwsze dziurki, by po chwili dopiąć na jedne z ostatnich, to już zależy, i
mamy gotowego konia do jazdy… Zrozumiałaś?
- Mógłbyś powtórzyć? – odpowiedziałam po chwili namysłu z
niewinnym uśmieszkiem.
W odpowiedzi jednak otrzymałam tylko pięknego facepalma.
* * *
- Nie! Nie! Lysander proszę cię! On jest taki wieeelki! –
zawołałam, patrząc z lekką trwogą w oczach na potężnego, karego ogiera
fryzyjskiego, którego przed chwilą sama przygotowywałam – z „drobną” pomocą
Lysandra – do jazdy. – Ja się go boję!
- Jorrit? Przecież to najspokojniejszy koń z całej stajni! –
odpowiedział ze śmiechem blondyn, klepiąc konia po ganaszach. – Jakbym chciał
ci coś zrobić to posadziłbym cię na Lysbete…
Zmierzyłam niepewnym wzrokiem stojącego przede mną „rumaka”
po czym podeszłam do niego powoli, uważnie jednak obserwując każdy jego ruch.
- Nie bój się go… Stań do niego bokiem po lewej stronie.
Lewa noga w strzemię, wybijasz się, i siadasz.
- Jest za wysoki… - jęknęłam, po nieudanej próbie sięgnięcia
stopą strzemienia.
- No tak… zapomniałem że prawdziwy gentelman zawsze pomaga
damie wsiadać na konia. Podnieś prawą nogę, chwyć za przedni i tylni łęk siodła
i wybij się kiedy ci powiem.
* * *
Coś jednak poszło nie tak, bo zamiast znaleźć się na końskim
grzbiecie, ja znalazłam się na piaszczystej nawierzchni, starając się opanować
przypływ głupawki i wstać z pomocą Lysandra.
- Co to było? – zapytał, podając mi rękę. – Nic ci nie jest?
Pokręciłam przecząco głową, nie mogąc zapanować nad
śmiechem.
Gdy już się opanowałam zrobiliśmy drugie podejście…
* * *
- Rany jaki on wysoki! – zawołałam z podziwem. Uczucie
siedzenia na grzbiecie takiej góry mięśni jaką był Jorrit było niesamowite.
- Wysoki, racja, ale teraz podstawy… Pozwolisz? - mówiąc to
niepewnie chwycił moją nogę i przesunął bardziej do przodu, pięty kierując na
dół. – Plecy proste, pięta na dół, palce do konia. Teraz wodze. Ściągnij je
trochę mocniej i chwyć całą ręką… Dobrze, teraz przełóż końce między małym, a
serdecznym palcem.
Dûment!* Ruszamy!
– Mówiąc to z łatwością wskoczył na grzbiet Jelke i ruszył powolnym
stępem w stronę parkuru. – Trąć go łydką, tylko nie za mocno! – dodał po
chwili, widząc jak stoję bezczynnie, nie wiedząc co zrobić.
* * *
- Jestem cały czas obok ciebie, nie bój się. – usłyszałam
głos chłopaka. – Pilnuj pięty i patrz prosto na drogę.
Od jakiś dziesięciu minut spokojnie stępowałam wokół całego
terenu, mając obok siebie Lysandra u którego jazda konna nie wywoływała już
innych emocji po za stoickim spokojem. Przynajmniej tak mi się zdawało. Widać
było również że bardzo to lubi…
Rozmarzyłam się… Lysander na Jelke równa się wymarzony
książę na białym koniu. Uśmiechnęłam się z lekka na to wyobrażenie.
- Uśmiechasz się czyli mam przez to rozumieć że się
zgadzasz? – wyrwało mnie raptem z zamyślenia.
- Na co? – odpowiedziałam gorączkowo, brutalnie wyrwana z
marzeń.
- Na zwiększenie tempa! Przecież mówię…
- C…co? Jak?! Gdzie?! Ledwo chwilę siedzę na końskim
grzbiecie a ty już chcesz szybciej?!
- Przecież to dziecinnie proste! Spokojnie, galopować
przecież jeszcze nie będziemy… Na razie kłusem, a manewr jaki będziesz na
początku wykonywać nazywa się anglezowaniem, czyli: wznosisz się i opadasz w
takt końskich kroków. Daj się ponieść końskim ruchom, a na pewno nie spadniesz… – zawołał, trącając siwkę łydką.
Po chwili obserwacji przymknęłam oczy po czym przynagliłam
konia do kłusa. Nie było to nawet takie trudne…
-
Idéalement**! Tylko nie pozwalaj mu za mocno się
rozpędzać… Ma to do siebie że jak mu za bardzo popuścisz to przechodzi do…
galopu…
* * *
To była tylko chwila… „anglezowałam”, starając się zgrać z
końskim ruchem, gdy nagle poczułam że tracę panowanie nad koniem. Krzyknęłam,
czując jak koń przyspiesza zdecydowanie kroku, konwulsyjnie puszczając wodze i
chwytając się kurczowo końskiej grzywy. Kilkakrotnie odbiłam się jeszcze o
siodło po czym runęłam prosto na ziemię.
- Nic ci się nie stało? – Lysander podał mi rękę, pomagając
mi wstać. Po chwili jednak zaczął tłumić śmiech.
Pokręciłam przecząco głową, spoglądając na niego uważnie.
- Co jest?
- Twój sweter…
Momentalne przekręciłam głowę, starając się dojrzeć swoje
plecy. Prawa łopatka była cała w… końskim łajnie!
- Fuuj! To nie jest śmieszne! – zawołałam z udawanym
wyrzutem, sama jednak za moment zanosząc się śmiechem.
* * *
Po zdjęciu swetra jeszcze przez jakiś czas trenowaliśmy na
parkurze. Lysander pokazał mi w tym czasie swoje umiejętności między innymi w
skokach przez przeszkody… Musiałam przyznać że jak na moje oko laika bardzo
dobrze mu to wychodziło i sama chciałabym kiedyś dojść do takich umiejętności.
Gdy zaczął zbliżać się wieczór wyjechaliśmy ze stadniny, jak to mówią jeźdźcy,
„w teren”. Czas upłynął nam na luźnych rozmowach o szkole i o planach na
zbliżające się wielkimi krokami wakacje. Gdy słońce zaczęło zachodzić
wróciliśmy do stadniny odstawić konie, a potem na autobus do domu.
Szczerze powiedziawszy szkoda było mi się żegnać z tym
czarnym „narwańcem” no ale cóż… Wszystko kiedyś musi się skończyć…
- I co myślisz? – zapytał Lysander gdy wysiedliśmy już z
pojazdu.
- Że jazda konna to najlepszy sport na świecie… -
odpowiedziałam z uroczym uśmiechem. Na dobrą sprawę nie było w tym stwierdzeniu dużo kłamstwa…
- Ciemno już, pozwól że cię odprowadzę…
Milczał przez całą drogę do domu. Nie było to daleko od
przystanku. W pokoju mamy paliło się słabe światło lampki biurkowej. Pracowała
jeszcze.
- To do jutra w szkole! – zawołałam na pożegnanie, idąc w
stronę furtki.
Poczułam jak niepewnie chwyta mnie za rękę.
- Jutro jest sobota… - odpowiedział z uśmiechem.
- No to do poniedziałku… - mruknęłam, odwzajemniając
uśmiech.
Spotkałam się z jego piwno-zielonymi oczami. Były
niesamowite… Nawet nie spostrzegłam się kiedy łagodnie przyłożył rękę do mojego
policzka i złożył na moich ustach delikatny i niepewny pocałunek. Trwaliśmy tak
przez chwilę.
- Dobranoc… - szepnęłam speszona do granic możliwości po
czym zniknęłam za drzwiami domu.
* „Dobrze” z francuskiego.
** „Idealnie” z francuskiego.